więcje
    LUDZIEfelietonyOsobista historia mody

    Osobista historia mody

    Na początku lipca 1972 przyjechałem do Zamku Książ. Konkretnie do Sudeckiego Stada Ogierów. Ubrany byłem tak, jak wszyscy. Trampki, jeansy i flanelowa koszula. Dziewczyny były bardziej kolorowe, ale największym wizualnym afrodyzjakiem były dla nas ich roześmiane twarze i rozwiane włosy. W pełnym galopie.

    Od innych odróżniała nas biżuteria. Herbowe lub patriotyczne sygnety oraz wojskowe odznaki i guziki z czasów II Rzeczypospolitej. A dookoła snuł się elegancki zapach stajni. Nie żartuję. W porównaniu z zapachem PRL-u, wydawał się to naprawdę elegancki zapach.
    Wieczorami były ognisko i gitara. Lubiliśmy też chodzić do Zamku. Tam był prąd i mogliśmy tańczyć w rytmie puszczanych na bambino pocztówek dźwiękowych.

    reklama

    Nadeszła jesień. Igor, czyli Pan Artysta, namówił mnie, abym został w Zamku dłużej i pracował jako jego asystent. Dostałem roboczy fartuch. Szybko pokryły go różnokolorowe plamy, a z kieszeni, tam gdzie ułani nosili medale, wystawały pędzle, skalpel i drewniana łopatka. Taka „biżuteria”.
    Fajnie było. Siedzieliśmy z Igorem na rusztowaniu i konserwowaliśmy lub odtwarzaliśmy barokowe ornamenty sali Maksymiliana. Po mojej lewej ręce był balkon, na który przychodziła nasza Pani Kierowniczka, czyli blondyneczka Wiesia. Miło się z nią rozmawiało i było widać, że lepiej niż większość dziewczyn umie dobierać kolory i kształty. Co ważniejsze, było widać, że równie ładnie będzie wyglądać, gdy wszystko zdejmie.
    I tak od słowa do słowa, umówiliśmy się do kina. Dzięki temu wzrosła również moja wizualna atrakcyjność. Ładna dziewczyna jest przecież największą ozdobą chłopaka.

    Zima przyniosła nowy etap mojej stylizacji. Brązowe sztruksowe spodnie zastąpiły jeansy. Oficerki zastąpiły trampki, a na flanelową koszulę założyłem brązowy golf. Dodatkowo, udało mi się kupić wojskowy płaszcz.
    To był strzał w dziesiątkę. Płaszcz miał z tyłu rozcięcie do pasa, czyli nadawał się do jazdy. Zwieńczeniem tego wszystkiego była kolorowa czapka narciarska.
    Koledzy szczerze mi zazdrościli. Były to idealnie dobrane ciuchy na jazdę przez pola i lasy, gdy pada deszcz lub sypie śnieg. A gdy wiało, można było postawić kołnierz i naciągnąć czapkę na uszy.
    Na ludzi, którzy dziwnie się ubierali (koledzy ubrani byli podobne), mówiono wtedy „dzieci kwiaty”. Nie zwracałem na to uwagi. Dla mnie ważna była akceptacja ekosystemu, do którego należałem i patrząc na to z takiego punktu widzenia – wyglądałem dobrze. Wiem to z miarodajnego źródła. Hajduk, czyli mój ukochany koń, osobiście mi to powiedział. Potwierdzały to również sarny i muflony. Nie uciekały zbyt szybko na mój widok.

    Trochę inaczej było, gdy chodziliśmy po Wałbrzychu. Niektórzy ludzie się za nami oglądali i Wiesia czasami się krzywiła. Wiedziałem jednak, że w głębi duszy podoba się jej, że idący obok niej chłopak nie wygląda jak górnik.

    Następna zmiana rozpoczęła się 4 sierpnia 1973. Był to dzień naszego ślubu. Rozumiałem, że na tak ważną uroczystość wypada kupić garnitur. Krawat naruszałby jednak moją godność osobistą. Poprosiłem więc przyszłą teściową, aby uszyła mi dużą białą muszkę w czerwone kropki. Po ślubie nadeszła, jak to się wtedy mówiło, mała stabilizacja. Mieszkaliśmy w Wałbrzychu. Pracowałem w biurze i ubierałem się grzecznie w to, co mi żona kupiła. Aby przypomnieć sobie, jak wtedy wyglądałem, musiałbym przeglądnąć stare zdjęcia. Szkoda na to czasu. Bez tego wiem, że para młodych ludzi, pchająca razem wózek po wertepach, zawsze wygląda wspaniale.
    A do mojego normalnego wyglądu wracałem, gdy szliśmy w góry lub mogłem znów usiąść w siodle.

    W roku 1977 mój wygląd wzbogacił się o nowy element. Rozpocząłem wtedy współpracę z KOR-owską opozycją i przy tej okazji brat uszył mi torbę z grubej skóry. Prostokątną, w rozmiarze A4. Nosiłem ją praktycznie zawsze. Dzięki niej chodzący za mną esbecy nie widzieli z dystansu, czy idę prywatnie czy niosę opozycyjną bibułę.
    W okresie Solidarności doszedł do tego duży plecak. Bibuły do przenoszenia było po prostu dużo więcej.
    W tym czasie często podróżowałem. Szczoteczkę, pastę do zębów, maszynkę do golenia i zapas papierosów miałem zawsze w torbie. Wyjazdów do Wrocławia nie liczę, gdyż rano jechałem i wieczorem wracałem, ale podróże do Warszawy, Gdańska lub Krakowa trwały najczęściej 2-3 dni. Na takie wyjazdy starałem się zabierać zapasowe majtki i koszulę, ale nie zawsze miałem czas, aby o tym pamiętać.

    Najgorzej było oczywiście wtedy, gdy przed powrotem do domu musiałem jeszcze odsiedzieć 48 godzin w areszcie. Oh well. Przypomniało mi to słowa kultowej piosenki: „Sunday Mornin’ Comin’ Down” (Kris Kristofferson): „…biorę najczęstszą z brudnych koszul…”. Wiem. Współczesne fashionistki powiedzą „Fuj!” i psikną w moją stronę Chanel no 5. Pokornie pochylę głowę i odgryzę się, myśląc: „Botoks, sylikon, podstawówka”.

    Nowym etapem moich przygód z ciuchami był prawie 30-letni pobyt w Ameryce. Pracowałem jako informatyk i musiałem ubierać się zgodnie z zasadami „business casual dress code”. A na super specjalne okazje, takie jak śluby dzieci, kupiłem garnitur (z górnej półki), buty, białą koszulę i jedwabny krawat w kolorowe esy-floresy na żółtym tle. Syn (prawdziwy artysta – absolwent amerykańskiego odpowiednika naszej Akademii Sztuk Pięknych) śmiał się ze mnie. Pewnie miał rację, ale nie zwracałem na to uwagi. Chciałem, aby nikt nie pomyślał, że jestem urzędnikiem lub biznesmenem.


    Na chwilowy powrót do normalności pozwalały mi w tych latach konie, żeglowanie i trekking w Appalachach. Przy okazji galopowania w okolicach Superstition Mountains w Arizonie moją kolekcję biżuterii wzbogaciłem o kowbojskie ostrogi. Niestety, konie w Polsce nie są do takich pieszczot przyzwyczajone i ostrogi te leżą teraz na półce z książkami. W takim miejscu, że każdy kto wchodzi do mojego pokoju, widzi je jak na patelni.

    Mieszkając w Ameryce, nauczyłem się nosić koszulki typu T-shirt. Interesowałem się wtedy amerykańską popkulturą z lat sześćdziesiątych i przy okazji dowiedziałem się, jaka jest historia takich koszulek.

    Było tak. Hippisi toczyli wojnę na dwa fronty. Jednym była wojna z wojną w Wietnamie. Drugim święta wojna z tekstylnymi korporacjami. Ta druga zakończyła się przegraną obu stron. Z jednej strony, korporacje zmuszone zostały do przyjęcia hippisowskiej „flower power” i hippisowskie wzory na tkaninach królują do dziś. Pisząc to, co powyżej, narażam się oczywiście na obrażone miny współczesnych „dizajnerów”. Powiedzą, że to oni są twórcami dominujących obecnie wzorów. OK. Niech piszczą, ale nie w mojej obecności. Jestem uzbrojony w książkę „1960s Fashion Print a Sourcebook” oraz liczne albumy ze zdjęciami z Haight-Ashbury, Fillmore, Laurel Canyon, Monterey i Woodstock.
    Z drugiej strony, przyznać trzeba, że korporacje odniosły upokarzający dla mojego pokolenia sukces. Firmowe logo stało się czymś w rodzaju biżuterii.
    To jest smutne. Bardzo smutne. Dużo ciekawiej było, gdy na firmowe logo naszywano kolorową łatę lub wycinano je tępym scyzorykiem.
    W tym czasie na białych t-shirtach pojawiła się różnokolorowa (psychodeliczna) spirala. Był to chyba jeden z najważniejszych momentów w historii światowej mody. Licząc od połowy XX wieku do dziś.
    Po okresie, w którym dominowała spirala, na torsach chłopców i mężczyzn pojawiło się hippisowskie liternictwo, czyli nazwy zespołów muzycznych oraz polityczne i filozoficzne bon moty. Popularne stały się również bardziej skomplikowane nadruki: militaria, samochody, samoloty, jachty i konie.
    Czyli wszystko to, co z chłopców robi mężczyzn.
    Dziewczyny poszły w innym kierunku i wpędziły nas w niekończący się oczopląs. Białe koszulki przejęły rolę biustonoszy, na które dziewczyny zakładały tradycyjne bluzki z guzikami i falbankami. Ale już rozpięte!
    Dzięki temu damskie t-shirty stały się bardzo ważnym elementem koncertowego szaleństwa. Niezbędnym wyposażeniem koncertów pod
    palmami i gołym niebem są przenośne prysznice. Trzeba się bowiem co jakiś czas ochłodzić. Hippisowskie festiwale stały się więc również festiwalami mokrych koszulek. Zapoczątkowało to modę na topless oraz jeszcze bardziej odważny styl „ubierania się”.

    Następnie przyszły czasy, w których damskie koszulki stały się okryciem wierzchnim. W efekcie potrzebne były dodatkowe dekoracje. Popularne jest oczywiście liternictwo. Dominuje jednak kolorystyka uwzględniająca trójwymiarowość kobiecej anatomii. Klasyką tego rodzaju nadruków lub wyszywanek są dwie papugi. Siedzą grzecznie na gałązce i, w odpowiednich miejscach, trzymają w dziobach brązowe orzechy.
    Wiem. Ludzie pomyślą: „Stary dziadek lubi patrzeć na młode dziewczyny”. Bronić się nie będę, ale obiecuję poprawę. Przestanę. Już niedługo. Gdy umrę.
    W tym miejscu należy chyba napisać, że dekoracje na damskich koszulkach są zjawiskiem dużo ciekawszym niż powyższy podtekst. Jest to teraz spacerujące muzeum sztuki współczesnej. Ten świat kwitnie paletą kolorów i kształtów, których żeśmy nie znali. Najczęściej jest to oczywiście wizualne disco polo. Czasami jednak można zobaczyć dzieła sztuki przez duże S. Poważnie. Nie dalej jak miesiąc temu widziałem znów taką koszulkę.
    Niby nic, kwiaty i motyle, ale była naprawdę wyjątkowa. I daję słowo harcerza, że patrzyłem tylko na koszulkę.
    Podsumowując ten wątek, dziwi mnie, że nikt nie wpadł jeszcze na pomysł, aby organizować pokazy i konkursy koszulkowej mody. Byłby to ciekawy kontrapunkt do pokazów, podczas których chude dziewczyny chodzą po wybiegu, niosąc na sobie „dzieła sztuki abstrakcyjnej”.

    Wracając na ziemię. Czas płynie teraz jak wodospad. Płynę więc spokojnie razem z nową modą i na niektórych moich ciuchach, zgodnych z moją zielono-brązową tożsamością, zobaczyć można logo „The North Face”.

    reklama

    o autorze

    reklama